poniedziałek, 31 października 2016

Historia Kapitanki


Historia posesji zwanej Kapitanką w Białej Krakowskiej przy ul. Mikołaja Reja 15
(obecnie Gorkiego 15).


Michalina Hylińska, lata 20te.
Karol Staszkiewicz pochodził z Wadowic, jednak po zawarciu małżeństwa z żywczanką Michaliną Hylińską całkiem adoptował się do Żywca. Rodzina Hylińskich była bardzo liczna, prawdopodobnie były 4 córki i syn. Michalina zwana Haśką  urodziła się w 1923 roku, w kolejnych latach urodzili się synowie: Witold i Wiesław. Niedługo po narodzinach synów, będąc na spacerze nad Sołą Michalinę coś ugryzło, dostała zakażenia i zmarła. Karol został z dwójką maleńkich synów. Za radą rodziny Hylińskich ożenił się z Jej siostrą Marią w 1928 roku. Tyle znam z opowieści jednej z sióstr Juli, która bardzo często bywała u nich.   
Witold i Wacław Staszkiewiczowie, synowie kapitana
3 Pułku Strzelców Podhalańskich
Wojska Polskiego Karola Staszkiewicza
i Michaliny z domu Hylińskiej





W l928 roku państwo Staszkiewiczowie zakupili budynek wraz z dużym ogrodem. Kapitan Karol Staszkiewicz z małżonką Marią zamieszkali wraz z synami Witoldem i Wiesławem przy ulicy Mikołaja Reja. Kapitan Karol był na emeryturze z uwagi na chorobę (chorował na gruźlicę). Pani Maria była bardzo dobrą i kochającą matką dla synów Michaliny. Rodzina  Hylińskich bardzo ją wspierała w czasie okupacji i po wojnie kiedy cierpiała biedę.
 
Maria Hylska druga żona Karola Saszkiewicza
Ażeby lepiej zrozumieć moje informacje o tej rodzinie muszę odpowiedzieć – skąd ja to znam
i pamiętam, kiedy poznałam tę Rodzinę i ich historię. 
W 1935 roku w październiku moja rodzina: Ojciec Alfred Ohli, Matka Eugenia, dwie córki Barbara lat 8 (ja) i moja siostra Aleksandra lat 5 sprowadziła się do nowo wybudowanego domu ((o domu można przeczytać TUTAJ)
Ogrody Państwa Staszkiewiczów i nasz graniczyły ze sobą. Było zatem oczywiste, że dwóch chłopaków Państwa Staszkiewiczów i my z siostrą szybko zawarliśmy komitywę. Były więc wspólne zabawy w podchody, w chowanego, budowanie  z gałęzi wigwamów itp. Bywało także, że z Wieśkiem czytaliśmy bajki. Miałam taką grubą książkę pt. Bajarz. Wiesiek ulubił sobie szczególnie bajkę w której występowała królewna o imieniu Tamara. Wiesiek mówił wtedy "jak się ożenię to  moja córka będzie się nazywała Tamara".
 
Witold Saszkiewicz z kuzynem.
W zimie uczyliśmy się jeździć na nartach – za ogrodami były pola i różne górki, po prostu były Złote Łany w lecie, a w zimie sanna – wygłupy na sankach, potem nartach. Dziś pozostała tylko nazwa Złote Łany, de facto to ogromne osiedle, bloki, wieżowce i cale zaplecze, sklepy, poczta, market Tesco, basen kryty, 3 szkoły itp. Jeszcze parę domów przedwojennych z ogrodami pozostało, taka enklawa zielona wśród tych molochów.   
Wracam  teraz do tematu – historii tych posesji. Pamiętam P. Staszkiewicza jak urządzał  sobie ten ogród, sądził drzewa owocowe, mnóstwo krzewów (porzeczki, agrest) wytyczał ścieżki i sądził w warzywniku. Bardzo pokochał ten ogród, chodził bardzo powoli w takiej kraciastej kurtce, choroba mu doskwierała, a żona Maria często nawoływała, aby się nie przemęczał. Oboje czasem wjeżdżali razem do Żywca – tam mieli sporo rodziny, zostawiając synów samych. Wtedy zaczynała się dopiero u nich w ogrodzie zabawa, podbieraliśmy owoce, szczególnie polowaliśmy na brzoskwinie, które rosły na południowej stronie budynku – były słodkie bardzo. Pewnego razu zaprosił mnie do mieszkania młodszy Wiesław – zwany Amkiem. Pamiętam trochę z tego – było pięknie urządzone, mnóstwo dużych obrazów, szczególnie utkwiła mi w pamięci ściana w holu. Na dużej powierzchni do samego sufitu, na wyścielonym czerwonym suknie przytwierdzona była różna broń, szable, karabiny, bagnety, jakieś stare kindżały itp. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie – dobrze pamiętam do dziś. 
1931 rok - Witold z ojcem
Mój ojciec był  - jak kapitan - legionistą, ranny w wojnie bolszewickiej, miał uszkodzoną nogę, chodził w protezie
i takim ogromnym ortopedycznym bucie. Nie przeszkadzało mu to jednak przechodzić przez dziurę w plocie do sąsiada i jako dwaj przyjaciele byli do szabli i do szklanki. Obydwie żony się denerwowały, ale im było wesoło. Tak bywało do czasu rozpoczęcia  II wojny. Ojciec musiał uciekać – nie było go do 1942 roku – znalazł się w Krakowie, gdzie myśmy z moją Matką znalazły się tam także po wysiedleniu.
Jeszcze za życia  Witolda, w roku l948 jego brat Wiesław ożenił się ze Stasią z Żywca i zamieszkali razem  z Witoldem i Matką - Panią Marią. Z małżeństwa tego urodził się syn Witold i  córka TAMARA. Ja odwiedzając Witolda, zaprzyjaźniłam się z jego bratową - Stasią (nie znam jej panieńskiego nazwiska). Po śmierci Witolda wyszłam za mąż i zamieszkałam w domu mojego męża i jego Matki, a mojej Teściowej. Często odwiedzając moją Matkę, spotykałam się ze Stasią i P. Marią, – bowiem obydwie panie przyjaźniły się z moją Mamą. Wkrótce drogi nasze się rozeszły – Stasia z mężem wyjechała na ziemie zachodnie – moja Matka zmarła w l95l roku, Pani Maria  Staszkiewiczowi została sama, miała bardzo ciężki okres bytowania, bieda często zaglądała jej w oczy.
1940 rok, Witold na rowerze, w tle 'Kapitanka'.


Od lewej: Karol Staszkiewicz, Irena Susicka, NN, Witold Staszkiewicz.
W tle, z lewej strony fragment domu autorki tekstu.

Rodzina Staszkiewiczów podczas odpoczynku w ogrodzie przy domu.
Od lewej siedzą: prawdopodobnie siostra Marii, Maria (żona Karola),
Aleksandra Bętkowska (siostrzenica Marii), Karol (ojciec Witolda).
Żyła z maleńkiej renty po mężu i to, co wyhodowała w ogrodzie – owoce warzywa sprzedawała  i tak sobie pomagała. Ja z moim mężem i już dwojgiem dzieci po ośmiu latach wróciłam do rodzinnego domu (zwolniło się mieszkanie na piętrze). Często widywałam P. Marię jak siedziała w ogrodzie na taborecie i obierała porzeczki lub agrest, była już słaba w podeszłym wieku. Stasia na  nowym mieszkaniu urodziła dwoje dzieci, Witolda i Tamarę. Mąż jej Wiesław, nie był dobrym  mężem, taki lekkoduch i zawadiaka. Bardzo wcześnie opuścił rodzinę, Tamara miała l7 miesięcy. Stasia zwinęła manatki i z maleńkimi dziećmi wróciła do Żywca do swojej matki. Tam pracując jako szefowa w dużej restauracji była sama dopiero po piętnastu  latach wyszła ponownie za mąż. Dziećmi opiekowała się jej matka, a Pani Maria często się z nimi spotykała – utrzymywała kontakt ze Stasią cały czas. Wiesław w tym czasie związał się z rozwódka Heleną. Mieszkali w Bielsku u Heleny. Z tego związku urodził się syn Jacek. Pani Maria nie uznawała tego związku, ani nowego wnuka. Natomiast silny kontakt utrzymywała ze Stasią i wnukami. Nie pozwoliła synowi wprowadzić się do domu dość obszernego, tylko sama się borykała do czasu choroby. Dostała wylewu, była sparaliżowana
i potrzebowała profesjonalnej opieki. Wtedy dopiero pozwoliła na zalegalizowanie tego związku
i powrót syna z nową rodziną do domu na Gorkiego 15.
1940 rok, Witold Staszkiewicz (z prawej)
z kolegami podczas jazdy na nartach po Magurce Wilkowickiej.
Witold Staszkiewicz (z lewej) z ojcem Karolem
na ganku przed drugim wejściem do domu od strony ogrodu
Wiesław pracował w Miejskim Zakładzie Komunikacyjnym, a Helena była fryzjerką. Jacek chodził do przedszkola, potem do szkoły, ale rodzice mieli z nim sporo kłopotu wyrastał na takiego rozrabiakę. Początkiem lat  siedemdziesiątych zmarła Pani Maria. Wtedy ostatni raz widziałam się na pogrzebie ze Stasią. Po śmierci Matki, w domu pozostali Wiesław z żoną Heleną i synem Jackiem. W roku  1977 Wiesław po długiej chorobie na raka nerek zmarł, miał 52 lata. Jacek dorastał – był trudny w wychowywaniu, Hela miała z nim sporo kłopotów, ciągle zmieniał szkolę, ukończył podstawówkę – dorywczo gdzieś pracował. W wieku lat 19 ożenił się
z młodą dziewczyną urodził im się wnet syn, młodzi wyemigrowali do Kanady, Babka  małego Staszkiewicza wychowywała zaledwie parę miesięcy. Wnet jednak Jacek z żoną ściągnęli małego do Kanady. Helena związała się z nowym towarzyszem, kupiła mieszkanie w blokach na Złotych Łanach
i wyprowadziła się z domu przy ul. Gorkiego. Dom stal jakiś czas pusty. Pani Maria przed śmiercią sporządziła testament  głównie na rzecz pierwszej rodziny Wiesława. Połowę posiadłości otrzymała wnuczka Tamara Ewa (miała żal do ojca za porzucenie rodziny, dlatego zmieniła imię), pozostałą część otrzymali po 1/6 pierwsza żona Stasia i syn jej Witold, resztę otrzymała Helena i Jacek.
Karol Saszkiewicz w ogrodzie, w tle dom Autorki.
Otóż po 39 latach odszukała mnie Stasia – pierwsza żona Wiesława, czyli bratowa śp. Witolda. Mieszkała razem z Panią Marią i Witoldem znała doskonale moje kontakty z chorym i zadzwoniła do mnie w maju 1989 roku, zawiadamiając  o wystawionym do sprzedaży domu - miało się ukazać w prasie ogłoszenie  o sprzedaży. Powiedziała do mnie „BASIU TEN DOM CI SIĘ NALEŻY- STARAJ SIĘ O NIEGO”. Ja byłam oczywiście bardzo zaskoczona, przecież mieszkałam od lat w domu rodzinnym, syn Piotr miał własnościowe mieszkanie na osiedlu Karpackim, córka z rodziną mieszkała na stałe w Żganiu.
W pierwszej chwili zaproponowałam moim siostrzeńcom i siostrzenicom, aby się tym zainteresowali. Przyszli pooglądali, dla nikt się nie zdecydował, bo dom był już stary wymagał generalnego remontu ogród bardzo zaniedbany – taka dżungla. Do tego dochodziła trudna sytuacja u spadkobierców – wszyscy byli skłóceni między sobą  i podbijali cenę, aby jak najwięcej uzyskać dla siebie. Jakoś w czerwcu syn zapytał mnie „A ja nie mógłbym tego kupić? Tak rodzinie reklamujesz, a mnie może by się udało tę posiadłość kupić”. W lipcu zapadła decyzja, Stasia z rodziną miała pierwszeństwo decyzji z racji największej części spadku wyraziła zgodę na sprzedaż mojemu Synowi z żoną Krystyną i na czekanie na zapłatę, do czasu aż Syn zbierze środki.

Okazało się, że druga żona Wiesława – Hela ma nieuregulowane sprawy dotyczące majątku po mężu, – czyli tzw. stwierdzenie praw do spadku, do tego było też ściągnięcia notarialnego upoważnienia od jej syna Jacka z Kanady. Sprawa się przeciągała, co było korzystne dla syna mojego. W końcu sprzedali mieszkanie, samochód   i byli gotowi do zakupu. W październiku przeprowadzili się do domu na  ul. Gorkiego ale dopiero 8 grudnia 1989 r. został podpisany ostateczny akt zakupu. Pól roku później, w kwietniu 1990 roku Syn Piotr wyjechał do Nowego Jorku. Tam podjął pracę w swoim zawodzie (był absolwentem Politechniki Łódzkiej w Bielsku-Białej w zakresie dziewiarstwa). Pracował w USA ciężko bywał w domu kilka razy w roku. Synowa pracowała w Urzędzie Skarbowymi praca bardzo stresująca (przepracowała 30 lat), do tego ta rozłąka, ale oboje robili wszystko z myślą o domu. Ja znowu wędrowałam jak przed laty przez bramkę w plocie, sypiałam na facjatce prawie
cztery lata, aby jej było raźniej, opiekowałam się wnuczką Beatą (miała przecież dopiero 8 lat, chodziła do pierwszej klasy). Zajmowałam się także ogrodem, by doprowadzić go do lepszego stanu. I tak oto mieszkają już 20 lat, przeprowadzili ogromny kapitalny remont.  Dziś jest to komfortowa rezydencja i zadbany ogród, Słowem KAPITANKA, jak nazywają ją sąsiedzi do dziś, powróciła do dawnej świetności.
Dom Rodziny Saszkiewiczów 'Kapitanka', widok od frontu.

poniedziałek, 24 października 2016

Jak powstał nasz dom zwany przez Mamę Dar Boży - część II



Życie płynęło w Naszym Domu do wybuchu wojny, aż do czasu wysiedlenia
w kwietniu 1941 roku.
Alfred Ohli z Zygmuntem Pindlem -
przyjacielem i autorem projektu domu.
Były służące, jeszcze mieszkając na Leszczynach, Babunia prowadziła w zasadzie gospodarstwo, ale do pomocy była Hanusia Ziobro. Oleńka mając chyba 2 może 3 lata  zachorowała  pierwszy raz na zapalenie płuc i ciągle niedomagała, więc główną niańką jej była  Hanusia – zamieszkała z nami w nowym domu, ale kiedy urodziła się Dzidzia Rodzice przyjęli jeszcze jedną dziewczynę – nazywało się to ‘’ do dzieci’’. Zmieniały się  co jakiś czas, bo były to młode dziewczyny ze wsi i Mamusia nie zawsze była z nich zadowolona. 

Był także  Władysław. Przychodził do nas jeszcze na Leszczynach – przynosił węgiel, trzepał dywany i pomagał przy cięższych pracach domowych. Mieszkał gdzieś kątem, a pracował  fabryce garnków tzw. garncarni. Pamiętam   jak na któregoś Mikołaja zrobił sam i przyniósł nam – Oleńce i mnie emaliowane małe garnuszki niebieskie  z białymi napisami ’’Basia i Osia‘’.
Na spacerze z Ojcem okolice ul. Broniewskiego
Był jakimś starym znajomym Ojca, bo po przeprowadzce do nowego domu był  z nami. Ojciec adoptował małą piwnicę na suterenę, wstawił mu tam żelazny piecyk, jakieś łóżko itp. Pracował dalej w garncarni, ale za mieszkanie i wyżywienie pomagał w domu i w ogrodzie. Po jakimś czasie Mama zorientowała się, że Hanusia zanosi mu tam jedzenie i dłużej przesiaduje. Nie wiem jaka to była rozmowa, ale Władysław oświadczył się Hanusi. Wynajęli sobie pokój u Tyrlika – było to niedaleko nas obok cmentarza na Leszczynach. Wnet odbył się ślub, rano w kościele, a w południe – była to niedziela, przyszli nas prosić na wesele. Rodzice mnie zabrali, było wesoło, Tatuś rozbawił towarzystwo przede wszystkim swoim śpiewem, jak się wszyscy już rozbawili na całego, Mamusia zabrała mnie do domu. Nie chciałam iść, całą drogę gderałam, aż w końcu powiedziała mi, że to nie dla dzieci. Hanusia już sporadycznie nam pomagała, wnet przeprowadzili się w jej rodzinne strony, gdzieś koło Rzeszowa. Pisywała do Mamy dowiedziałam się kiedyś, że urodziła córeczkę i nazwała ją Oleńka. Po Hanusi były jeszcze jakieś kucharki, Stefcia, Tosia i  inne, ale już nie takie jak Hanusia. 


Życie na Lelewela
Ojciec miał piękny głos – baryton i bardzo lubił śpiewać. Miał też swoich przyjaciół przeważnie Legionistów. Byli Józef Hrabi, Władysław Skrzyniarz (też inwalida – przyjeżdżał często w odwiedziny z Krakowa), Koterbski,  nauczyciel śpiewu – Karol  Tokelli  oraz muzyk i pianista Czech. Urządzali  sobie u nas takie wesołe wieczorki śpiewania – głosy rozchodziły się po całym mieszkaniu. My z Osią przychodziłyśmy się tylko przywitać i wracałyśmy do siebie. Mamusia mówiła, że to nie dla  dzieci. Musiało być bardzo wesoło.

Komunia Św. W środku - Babunia Ciszyńska.
Bo rano służące robiły wielkie sprzątanie w jadalni. Pewnego razu zaglądnęłam tam rano i zobaczyłam zawieszoną krawatkę na lampie, ale zaraz musiałam wyjść. W ogóle rodzice prowadzili bogate życie towarzyskie. Czasem przychodzili koledzy Mamy z Banku, był Xeniu Kapias,  pp. Genia i Antoni Górni, Ewa i Jurek Piżl, pp. Skulscy, no i Zygmunt Pindel. Tyle ich zapamiętałam, w kuchni było dużo szumu i przygotowania do takich przyjęć.
Kolejne pokolenie na schodach przed wejściem.

W  1937 roku przystąpiłam do  Pierwszej Komunii Św. była wielka uroczystość rodzinna. Byli Dziadziowie  Ohlowie, przyjechał z Krakowa brat Ojca Wujek Marian z żoną Ciocią Nelą i córką Halinką . Po uroczystościach w kościele na Leszczynach i wspólnym śniadaniu z całą naszą klasą, Księdzem i kierownikiem szkoły  p. Henrykiem Malinowskim (taki był wtedy zwyczaj), przyszliśmy do nas na obiad. Było to 16 maja – piękna pogoda – siedzieliśmy  także w ogrodzie, a Rodzice pokazywali jak zagospodarowali nasz ogród.
To także jeden z wielu
czworonogich mieszkańców
domu przy Lelewela.
Osia w tym czasie była po następnym zapaleniu płuc w sanatorium w Andrychowie. Dziadziu Leon  powiedział mi wtedy, że w następną niedzielę pojedziemy do Andrychowa do Osi. Polecił mi ubrać się  tak jak byłam do Komunii – powiedział jeszcze ‘’ nie zapomnij lilijki’’. Jak powiedział tak więc w następną niedzielę pojechaliśmy pociągiem do Andrychowa i odwiedziliśmy Osię. Bardzo się ucieszyła z naszej wizyty i z słodyczy od Dziadzia.  

Z Babunią Ciszyńską przed domem.
 Nasza edukacja to przede wszystkim szkoła. Ja to trzeciej klasy chodziłam jeszcze na Leszczyny, a 4 i 5 klasę kończyłam
w klasztorze Hildegardy, Oleńka także tam się uczyła. Byłoby dużo pisać o tym jak Siostry nas edukowały – nie byłam orłem, ale dostatecznych ocen na świadectwie nie miałam. Nadprogramowo chodziłam na lekcje języka niemieckiego, co bardzo mi się przydało w czasie okupacji w Krakowie.
Natomiast miałyśmy z Oleńką dodatkowe zajęcia
w domu jeden raz w tygodniu. Najpierw przychodziła pianistka – Pani Rainisch-Pawlusiowa i uczyła nas gry na fortepianie. Potem przychodziła Panna Bobi – tak ją wszyscy nazywali. Była córką muzyka pana Czecha przyjaciela Ojca,
o którym już wspominałam. Była w tym czasie na jakiejś wyższej uczelni tańca
w Krakowie. Odbywało się to tak – po skończonej lekcji fortepianu, służąca przesuwała stół i krzesła na bok – rolowała dywan i Panna Bobi uczyła nas rytmiki – a pianistka nam przygrywała. Dla mnie to była ogromna frajda. Panna Bobi  nazywała  się Elwira Czech-Kamińska (po mężu). Po wojnie wspólnie ze Stanisławem Hadyną założyła Zespół ‘’Śląsk’’, była do końca życia głównym choreografem  tego zespołu.
W maju 1937 roku zdarzyła się tragedia – zmarł nagle Dziadzio  Leon.
W czwartek 26 maja było Boże Ciało. Ja ponieważ byłam po Pierwszej Komunii Św. niosłam lilijkę a czasie procesji . Był ogromny upał, towarzyszył mi Dziadzio 
w pewnej chwili powiedział – przyniosę Ci lody z  cukierni Wrożyny  bo tu zemdlejesz od tego gorąca. Na drugi dzień będąc w szkole  na Leszczynach wszedł do  klasy Kierownik i wywołał mnie z klasy. Powiedział- idź do domu bo tam masz smutną wiadomość. Okazało się,  ze zmarł nagle  Dziadzio. W niedzielę odbył się bardzo uroczysty pogrzeb, były jakieś sztandary, ponieważ Dziadzio był znanym działaczem w Białej – jeszcze nawet przed pierwszą wojną światową. Ja szłam sama zaraz za karawanem, a za mną Ciocia Stefa z Wujem Jankiem, potem mój Ojciec z Mamą i Wujek Marian z Ciocią Nelą. Było bardzo dużo ludzi, nie wszyscy pomieścili się w kościele. To dobrze zapamiętałam.
W domu przy stole.
Życie w naszym domu mijało, w miarę spokojnie dopiero w1938 roku zaczęło się coś psuć. W ostatnich dniach sierpnia Ojciec wyjechał i już nie wrócił – tak rozpoczęła się  wojna.

====
Czas zacząć pisać dalej i pisać nieprzerwanie, bo inaczej zwariuje. Niemal co noc budzę się codziennie koło godziny drugiej – trzeciej
i przeżywam moje dzieje historyczne z przeszłości mniej z teraźniejszości. To daje mi jakiś drugi oddech, że przestaję zrzędzić, ględzić i myśleć o swojej bezradności  byle tylko bóle które mnie już lata gnębią pozwalają mi myśleć, co pomaga nie wpadać w taki „dołek”  z którego czasem trudno się wygrzebać.
Pogmeram jeszcze w pamięci bo tylko ona mi jakoś dziwnie jeszcze pozostała i parę wspomnień - takie sobie opiszę z okresu kiedy rozrabiałam w okresie jeszcze przed wojną.

środa, 19 października 2016

Jak powstał nasz dom zwany przez Mamę Dar Boży - część I



W latach 20-ch (już po ślubie moich rodziców w 1926r.) Mama Eugenia Ciszyńską pracowała w Banku Gospodarstwa Krajowego, a Ojciec Alfred Ohli, który ukończył Akademię Handlową w Krakowie pracował jako buchalter (ówczesne określenie księgowego) w Wytwórni  Wódek  Gatunkowych – Firma Jenkner.
Ojciec był Legionistą i  inwalidą wojny bolszewickiej 20-go roku, interesował się polityką, miastem – Białą Krakowską, sprawy Polski i patriotyzm były zawsze na pierwszym miejscu w Jego życiu. Tak więc siedząc w sprawach finansowych tej firmy, zwrócił uwagę, że na szwajcarskie konta właściciela wpływają duże sumy
w dolarach. Grzebiąc w dokumentach na własną rękę doszedł prawdy. W Ameryce trwała w tym czasie prohibicja.  
Okazało się, że przyjeżdżał z Warszawy jakiś inspektor, ‘skażał’ fikcyjnie spirytus, który był następnie wysyłany za ocean - oczywiście prawdziwy- łapownictwo w tym czasie kwitło, zatem wiadomo już było skąd pochodziły nielegalne dochody. Ojciec zawiadomił odpowiednie władze w Warszawie i po szczegółowej kontroli stwierdzono, że skarb państwa stracił w tym czasie 2 miliony złotych podatku.

Ojciec za wykrycie tej afery z początkiem lat 30-tych otrzymał w nagrodę 25.000 zł. To była na ówczesne czasy ogromna suma – dość powiedzieć, że wybudowany nasz dom kosztował 48.000 zł. Brakującą kwotę rodzice pożyczyli w baku w którym pracowała Mama.  
Przed domem
I tak  w początkach lat   trzydziestych zaczęliśmy chodzić na parcelę  gdzie zaczynała się budowa domu przy ulicy Mickiewicza 905. Nie była to ulica tylko wydeptana  ścieżka, zarośnięta i podmokła. Takie bagno.  Dojazdu nie było do naszej parceli, tylko szło się po błotnistej ścieżce. Ojciec mawiał wtedy, że Mickiewicz obróci się w grobie, że takie coś nazwano Jego Imieniem. 
Parcela na której miał stanąć nasz dom pochodziła z terenów - rozparcelowanych ze Złotych Łanów, które wykupiła od bialskiego Niemca Pischa Polska Akademia Nauk i przekazała miastu dla jej mieszkańców. Na pamiątkę tej „transakcji” nazwano ulicę  Polskiej Akademii Umiejętności. Ciągnęła się od cmentarza na Leszczynach do ulicy Lipnickiej. Tak jest do dziś. Na marginesie dodam, że w okresie kiedy łączono Bielsko z Białą wiele ulic w Białej zmieniono, np. ulicę Narutowicza nazwano Tuwima, Mikołaja Reja przemianowano na Gorkiego, a naszą Mickiewicza na Lelewela.




Ojciec nasz wybrał sobie taki nieciekawy teren trochę jak ugór w dolince, a to dlatego że, tam płynął strumyczek romantyczny, który wiele lat później dał nam dobrze popalić.
Miałam może wtedy  5 lat – pamiętam wyprawy, szła Mama, Babunia Ciszyńska – były kanapki, jakieś owoce czy słodycze – młodsza siostra Oleńka urodzona w 1930 roku jechała na wózeczku pchanym przez niestrudzoną służącą Hanusię Ziobro. Mama z Babunią już grzebały w ziemi pod przyszły ogród, ja w coś się bawiłam
i tak patrzałyśmy jak rośnie nasz dom. Dom zaprojektował Ojca przyjaciel Zygmunt Pindel, pamiętam , że to się nie podobało Babuni – nazywała , że Dziunek buduje koszary, bo nie ma balkonów, ani werandy oraz osobnego wejścia do ogrodu z tyłu budynku. W końcu w październiku 1935 roku wprowadziliśmy się do nowego domu, ale bez Babuni musiała wyjechać do  drugiej swojej córki Cioci Krysi Groele  do Mielca – tam były już 3 maleńkie wnuki, którymi trzeba było się opiekować. Tu mieszkaliśmy – do czasu wysiedlanie przez Niemców 4 kwietnia 1941 roku – w czterech pokojach z kuchnią i łazienką. Domem i ogrodem zajmowała się Mama przy pomocy kolejnych służących. Wspomnę jeszcze te lata przecież byłam już o 6 lat starsza.

Mieliśmy cztery pokoje na parterze, kuchnia, spiżarka, obok mała wnęka pomieszczenie dla służącej , łazienka, a przez całe mieszkanie ciągnął się długi przedpokój. Wschodni pokój był dziecinny zajmowałyśmy go z Oleńką, następnie była sypialnia rodziców, w końcu przedpokoju była duża jadalnia z której wchodziło się do małego pokoiku zwanego gabinetem Taty. To było całe jego królestwo, biurko z ogromnym fotelem, biblioteczka gdzie na czołowym miejscu były pisma Piłsudskiego, różne pamiątkowe bibeloty. Tapczan przykryty był takim kolorowym włochaczem, pamiątka przywieziona z Kresów. Nad tapczanem na łowickim kilimie wisiały różne szable, pistolety, jakiś kindżał i harap.
Jadalnia była dębowa z ogromnym kredensem, okrągłym stołem na 6 krzeseł, stały tam też dwa fotele wyścielane skórą. Sypialnia Rodziców tradycyjna  - dwa łóżka małżeńskie, szafy i szafki nocne - deseń na meblach nazywał się’ „jaskółcze oczka’’. Nasz pokój dziecinny to tradycyjnie białe mebelki. Pół roku po naszym wprowadzeniu urodziła się Dorota – nazywana prawie do samego zamążpójścia Dzidzią.
Wspominam ten okres wyczekiwania – ciągle z Oleńką zastanawiałyśmy się – chłopak czy dziewczynka. To od naszego listonosza dowiedziałam się, że mamy siostrzyczkę.
Dzidzia
Pamiętam ten dzień, chodziłam do drugiej klasy szkoły powszechnej na Leszczynach, był piękny wiosenny dzień 18 marca idąc ulicą Żywiecką stale powtarzałam sobie „brat czy siostrzyczka”. Wiedziałam, że to dziś właśnie będzie, bo od rana był ogromny ruch – służce latały po mieszkaniu, Tatuś nie poszedł do pracy, a mnie zapomniano dać do szkoły drugie śniadanie. Wracając musiałam skręcić z ulicy Żywieckiej na ul. Mikołaja Reja w stronę naszego domu. I oto na rogu spotyka mnie nasz listonosz – był taki rudy młody człowiek, ale tak jakoś idzie tanecznym krokiem, śpiewa coś pod nosem, a czapkę listonosza ma ubraną na opak. Jak mnie zobaczył, mówi – spiesz się do domu bo tam czeka na Ciebie siostrzyczka- a Pan Ohli   (czyli mój Tata) już mnie ochocił. Nie bardzo to rozumiałam, ale po powrocie do domu Tata coś głośno śpiewał – Mamusia leżała w łóżku, a koło niej maleńki dzidziuś.
Na nocnej szafce stał taki duży kremowy hiacynt w doniczce.

Trzy siostry przed domem: Oleńka, Dorota, Basia.
Mama pracowała w Banku Gospodarstwa Krajowego, do końca  1938 roku. Ojciec po  przeprowadzce z Leszczyn  zmienił posadę założył Spółdzielnię Legionową w której zatrudnił swoich kompanów z wojska. Spółdzielnia mieściła się  w wynajętym lokalu (maszyny produkcyjne i biuro) w fabryce naprzeciwko Ratusza w Białej – obecnie mieszczą się tam różne wydziały Urzędu Miasta Bielska-Białej.           
W fabryce tej produkowano sukno dla kolejarzy i policji. Kiedyś Ojciec opowiadał jak się odbywa kontrola jakości podczas sprzedaży wyrobów. Na jednym metrze kwadratowym sukna kładziono ciężarki o wadze 25kg. Jeśli taka próba wytrzymała – nie naciągało się i nie zmieniało faktury, to sprzedawano zainteresowanym.
Życie leciało tak przez 4 lata aż do rozpoczęcia wojny. Dzidzia rosła, my z Oleńką obchodziłyśmy się jak z lalką, pamiętam, że sprzeczałyśmy  się, która ma wozić Małą w wózku. W lecie 1936 roku były oczywiście chrzciny. Wielka uroczystość, całą rodzinę zaproszono. Chrzestną Matką była siostra naszego Ojca, Ciocia Stefa Łukosiowa a Ojcem chrzestnym  przyjaciel Ojca – taki „przyszywany” Wujek - Józef Hrabi. Wielkim wydarzeniem był przyjazd Wujostwa  Łukosiów z synami – Leszkiem i Adasiem. Mieszkali w Zgierzu i przyjechać mieli  swoim autem. Pamiętam czekałyśmy z Oleńką na skrzyżowaniu drogi  Mikołaja Reja
i Mickiewicza koło naszego domumu. Jeszcze dziś mam w oczach jak bordowy samochód powoli jedzie do góry po tych wertepach.

Zabawy w ogrodzie
Potem pojechali chrzestni z Ojcem i Dzidzią do kościoła. Mama została w domu, ale do końca nie wiedziała na jakie imię Ojciec się zdecyduje – bo jak zwykle miał wiele pomysłów. Jak weszli do mieszkania Mama pyta „no i jak Jej w końcu daliście na imię – a Ojciec odpowiedział: no Dorota”. Bardzo ucieszył się Dziadzio Ohli bo Ciocia Dorota  była Jego ukochaną siostrą. Dorośli świętowali w jadalni, a my z Oleńką rozrabiałyśmy w dziecinnym pokoju z Leszkiem i Adasiem. Było wtedy takie zdarzenie. Adaś miał wtedy 5 lat, chodził za nami, także do jadalni do dorosłych i  po jakimś czasie, położył się w naszym pokoju pod stołem, trochę przysnął, ale potem zrobiło mu się niedobrze. Przywołaliśmy Ciocię Stefę, zaczęła mu dawać jakieś medykamenty. Okazało się potem, że podjadał sernik i w jadalni i u nas – przejadł się. Tą historię opowiadano wiele lat później jak był już duży – tak na wesoło.
 
Ojciec
W 1935 roku zmarł Józef  Piłsudski - Ojciec bardzo to przeżywał. Nasz dom był już w budowie i parcela nieco zagospodarowana – ogrodzona już była, więc Tata posadził 3 wierzby płaczące w dniu Jego śmierci, a to jedna koło domu oraz dwie
w tyle ogrodu w rogu. Szybko rosły i dawały nam z Oleńką i synem sąsiada Amkiem Staszkiewiczem wiele radości i pole do zabawy – wspinałyśmy się po niej, budowałyśmy jakieś siedziska i czasem czytywałyśmy bajki. W drugim rogu ogrodu nad potoczkiem Tata wybudował taką altanę w kształcie trójkąta. Do altany wchodziło przez mostek, bawiłyśmy się tam z Oleńka lalkami.  Pod nią było oczko wodne, pływały
w nim żaby i kijanki Jak był upał próbowałyśmy z  Oleńką chlapać się, ale nie wiele bo woda była bardzo zimna – wypływała przecież ze źródełka za domem.
Po wprowadzeniu się do  nowego domu  Rodzice zorganizowali poświęcenie  domu. Przygotowano duże przyjęcie jakoś w początkiem grudnia. Było dużo gości – rodzina i przyjaciele. Była także Babunia z Dziadziem Leonem. Poświęcenia miał dokonać przyjaciel Dziadzia Ksiądz Zbanuszek. Niestety nie przyszedł na umówione spotkanie, w końcu nas z Oleńką wyproszono już do spania, a zabawa trwała do rana jak zwykle słyszałyśmy tylko śpiewy.