środa, 28 grudnia 2016

Jadwiga Hanuszkiewiczowa ze Smełtych - najwcześniejsze wspomnienia




Moi pradziadkowie to Teresa i Andrzej Zmelty. W XVIII wieku, w czasie chrzcin swoich dzieci, nazwisko zostało zmienione w parafii na SMELTY.
Teresa i Andrzej mieli czworo dzieci, synowie: Karol – był przez wiele lat organistą w Hałcnowie i Franciszek z żoną Anną i 3 synami był rządcą w majątku Sanguszków na Podolu; oraz dwie córki: Anna późniejsza Hanuszkiewiczowa i Zofia Ohlowa- moja Babka. Napiszę o każdym z nich na ile pamiętam, przywołując opowieści Dziadków i Rodziców, to, co sama pamiętam oraz wspierając się  publikacją Sanatorium Mariówka i medycyna A. Zakrzewskiego.
Włodek Hanuszkiewicz w Skierniewicach po powrocie z Francji z armią gen. Hallera, lata 20te.

Ciocia Jadzia była siostrą mojej Babci Ohlowej także z domu Smełty. Miała jednego syna Włodzimierza, który był ciotecznym bratem mojego Ojca. Wujek Włodek i Jego żona – ciocia Stasia mieli troje dzieci: Adama, Marysię i Janusza. Ciocia Jadzia w zasadzie wychowywała wnuki kiedy Wujostwo pracowali. Wyprawiała mnie z Adamem i Maryśką do miasta i polecała zwiedzanie Lwowa. 


Lata 20-te, Włodzimierz Hanuszkiewicz z żoną Stasią, Lwów.

Tak więc jechaliśmy na Górę Zamkową potem było całowanie ikon w cerkwiach (pamiętam, że trzeba było zaraz wytrzeć sobie usta chusteczką ze względu na zarazki), pamiętam jakieś muzeum i hotel Georga gdzie mieszkał Jan Kiepura. Innym razem zwiedzałam Panoramę Racławicką. Tak się zajmowała mną  Ciocia Jadzia obdarzając obficie słodyczami. Potem na parę lat urwał się kontakt, aż przyszła wojna.
 
Nela Ohli z wnuczkiem Maćkiem, z lewej - Włodzimierz Hanuszkiewicz.

Był koniec 1939 roku. Ojciec zawieruszył się gdzieś na wojnie z tego co opowiadał był na wschodzie. My trzy siostry zostałyśmy same z Mamusią. Zaczął się kryzys z zaopatrzeniem
w żywność szczególnie dla nas Polaków. Dostaliśmy kartki na żywność (lepsze dla Niemców
a gorsze dla Polaków). W tym czasie ciocia Jadzia przeniosła się  do Białej i mieszkała z Babunią Ohlową w starej kamienicy nad rzeką Niwką. Ja zostałam generalnym zaopatrzeniowcem Rodziny, dla nas i Cioci Anny Smełtowej (bratowej Babuni), która w tym okresie mieszkała
u nas w domu na piętrze i obu staruszek. Tak więc dostawałam nasze kartki, kartki Cioci Anny
i szłam po kartki do Babuni. Brałam plecak i o wyznaczonej dla Polaków godzinie szłam do sklepów na zakupy. Najpierw po spożywcze rzeczy do tzw. Domu Katolickiego, potem do mięsnego – Szuberta no i roznosiłam zakupy. Najpierw do Babuni i Cioci Jadzi. I tu mam najmilsze wspomnienia. Babunia zajmowała się zakupami, a Ciocia Jadzia opychała mnie słodyczami na co narażała się na gderanie Babuni, że mi psuje żołądek, ale Ona tylko mrugała do mnie i wpychała do wszystkich kieszeni domowe ciasteczka. No i przede wszystkim opowiadała mi  dzieje z okresu swojej młodości i z czasów Lwowskich. A mówiła to z takim humorem okraszając różnymi dowcipami narażając się na protesty Babuni, że mnie psuje za młodu. Niezależnie od wszystkiego były sobie bardzo bliskie takie dwie papużki nierozłączki.

Tak mijały lata, aż nastał marzec l94l roku kiedy zaczęły się z Mamą przygotowywać do wysiedlenia nas z domu bo te represje objęły już nasz rejon. Dzidzia miała 3 lata, Oleńka l0, a ja l3. Pomagałam przenosić różne rzeczy na przechowanie do znajomych jak szkło naczynia itp. Meble ulokowałyśmy u przyjaciółki Mamy Cioci Cesi Pszonczakowej, mieszkała w starym domu, a one nie podlegały wysiedleniom jak i peryferyjne domki, więc upychałyśmy co się dało – pomagali nam w tym sąsiedzi jak np. Szlauer i Tyrlik (był grabarzem na cmentarzu na Leszczynach - nie jedną butelczynę z moim Ojcem opróżnili). Osobiste rzeczy i trochę żywności zapakowałyśmy do dwóch kufrów i tak 4 kwietnia l941 roku odwiózł nas furmanką Szlauer
i Tolek - zapakowali nas do pociągu i tak znalazłyśmy się w Krakowie. 
Teraz urywa się mój kontakt z Ciocią Jadzią aż do 11 lipca 1945 roku, kiedy wróciłyśmy do upragnionego domu przy ulicy Mickiewicza 905. Teraz znowu spotykam Ciocię Jadzię, zamieszkała ze swoim synem Wujkiem Włodkiem drugą Jego żoną Lilką i małym trzyletnim synkiem - Wojtusiem. Mieszkali wszyscy w śródmieściu, Ciocia Jadzia zajmowała się gospodarstwem rodziny syna Wujostwo z Wojtusiem byli częstymi gośćmi u nas za miastem - szukali  (jak się to mówiło - świeżego powietrza). Wojtuś hasał po ogrodzie, a Wujostwo z  moją Mamą i Babunią Ciszyńską – (matką mamy) rozmawiali wspominając dawne czasy. Natomiast Babunię Ohlową zaraz powojnie zabrał Jej syn a mój Stryj – Marian -  do siebie do Krakowa. Ciocia Jadzia była częstym gościem u swojej siostry, tam się też rozchorowała i zmarła w 1954 roku i jest pochowana w Krakowie.
 
Rok 1963 - przed domem Autorki, z prawej - Włodzimierz Hanuszkiewicz.
Nie byłoby w pełni wspomnień o Cioci Jadzi, gdybym nie przytoczyła  wiadomości zawartych w książce Aleksandra Zakrzewskiego „Sanatorium Mariówka i medycyna”: „ Pani Jadwiga pochodziła z rodziny Smełtych z Białej. Wyszła za mąż  za pana Floriana Hanuszkiewicza, który obok wielu właściwości dodatnich  posiadał jedną  osobliwą - znikał mianowicie co pewien czas na długie miesiące a nawet lata i podczas takiej niebytności nie dawał żadnej wiadomości o miejscu swego pobytu ani o swych losach. Potem pojawiał się nagle, równie niespodziewanie, jak znikał i był nadal poprawnym mężem i ojcem. W czasie jednej z takich  dłuższych  nieobecności pani Jadwiga poczuła się zmuszona do zapewnienia sobie środków do życia. Małego syna Włodka powierzyła swej siostrze Ohlowej w Białej a sama znalazła się  w Mariówce. Pani Jadwiga czuła się w  Mariówce doskonale. Żywo interesowała się wszystkim i wszystkimi. Słyszę jak przyzywa do telefonu swoją przyjaciółkę z miasta, pannę Helenę Druding, celem udzielenia jej najnowszych wiadomości, albo jak gromkim głosem wzywa swych rozproszonych po ogrodzie wychowanek. W czasie pobytu u nas  pani Jadwigi i jej syna pan Florian pojawił się trzykrotnie. Pierwszym razem uwiózł swą rodzinę do Rumunii gdzie mieszkali w okolicach Ploeszti chyba przez rok, po czym znowu zniknął. Drugim razem pobytu całej rodziny były jakieś obszary Rosji, skąd również nieoczekiwanie opuszczona małżonka smętnie  powróciła do Mariówki. Za trzecim razem zjawił się pan Florian w Mariówce obarczony misją sprzedaży drzewa pochodzącego z obszarów leśnych będących na dalekiej północy własnością któregoś  
z wielkich książąt dworu rosyjskiego. Kupcem miało być jakieś wielkie przedsiębiorstwo francuskie a ziemie po wyrębie lasów o obszarze wielu tysięcy dziesięcin miało stanowić sute honorariom pośrednika w sprzedaży to znaczy  pana Floriana.  Na poparcie tej wiadomości
z tysiąca i jednej nocy okazywał pan Florian liczne zupełne wiarygodne dokumenty i zapewniał mego ojca , że towarzystwo francuskie, szukające godziwej lokaty kapitałów w krajach Wschodu, na pewno udzieli znacznej pożyczki na rozbudowę i unowocześnienie sanatorium w Mariówce. Tymczasem jednak potrzebował wsparcia finansowego na zrealizowanie przedstawionej misji handlowej. W rezultacie znikły nawet drobne sumy które posiadaliśmy na książeczkach oszczędnościowych, ponieważ i te pieniążki zasiliły skromne fundusze pana Floriana, niezbędnie mu potrzebne  na ciągłe  i  podróże pomiędzy Petersburgiem a Paryżem. Niestety nic z tych wspaniałych zamierzeń nie wyszło. Znikły oszczędności i znikł ponownie pan Florian. Dopiero po pierwszej wojnie światowej pojawiła się raz w prasie interesująca wiadomość, że w Rumunii zmarł bardzo zasłużony Pan Florian Hanuszkiewicz, pionier, torujący drogę korzystnym dla obu stron stosunkom handlowym pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Królestwem Rumunii. Włodek otrzymał w spadku po ojcu list  zawierający informację, że na polsko-rumuńskiej granicy, w lesie, pod pewnym drzewem znajdują się zakopane cenne kosztowności, których ojciec nie miał już czasu wydobyć i przywieść rodzinie. Włodek nie wybrał się jednak na poszukiwanie skarbu, natomiast gorliwie zajął się zarządzaniem firmy Schubuth i Ska, którą Stacha Szydłowska wniosła mu w posagu Wujkowi Włodkowi.  Ale skutki tej działalności nie były pomyślne. Obroty malały, sklep ubożał, aż wreszcie Włodek porzucił trwale i sklep i swoją rodzinę. Dzielna Stacha  umiała mimo to wyprowadzić na ludzi swoją trójkę dzieciaków”.
 
W domu rodzinnym autorki, z prawej Włodek Hanuszkiewicz.
P.S.
Po wojnie Wujek Włodek osiedlił się ze swoją nową rodziną (żoną Lilką i synem Wojtkiem)
i ciocią Jadzią w Białej, mieszkał z nim również syn z pierwszego małżeństwa Janusz z którym byliśmy w jednym wieku.
Bywałam u nich czasem, a z Januszem jeździliśmy często na rowerach po naszych podmiejskich okolicach. Około l948 roku Janusz wyjechał do matki Cioci Stachy  do Jeleniej Góry i tam ich odwiedziłam,  zrobiliśmy  razem z Maryśką parę ładnych wycieczek po Karkonoszach. Potem kontakt się urwał. Janusz osiadł we Wrocławiu, ożenił się, ja wyszłam za mąż. Dopiero w latach osiemdziesiątych jak moja córka Krystyna osiadła z rodziną w Żaganiu, jeździłam często w tamte strony robiąc sobie przystanek u Janusza i Elwiry tak było aż do jego zbyt nagłej  śmierci. Bardzo miło wspominam ten okres, przecież to była także cząsteczka Cioci Jadzi.
                

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Wspomnienia wołyńskie - Wola Strzelecka



Ojciec mój Alfred Ohli był Legionistą.
Trzy razy   uciekał z domu do wojska, miał 17 lat. Dwa razy Jego Ojciec a mój dziadek (był oficerem) zawracał go do domu, aż za trzecim razem machnął ręką. 
W 1920 roku został ranny w kolano  w skutek czego kulał całe życie (jedną nogę miał krótszą o około 14 cm). Nosił skórzano-metalową protezę od biodra, na której montował bardzo duży but. Chodził
o lasce. Jako Legionista i inwalida otrzymał od państwa polskiego duże gospodarstwo na Woli Strzeleckiej w okolicach Krzemieńca (więcej o przedwojennej wsi można przeczytać
TUTAJ). Ponieważ  był inwalidą nie mógł pracować na roli, więc wydzierżawiał gospodarstwo gospodarzowi
o nazwisku Kordecki.  
W drodze na Wołyń. Autorka z Ojcem w pociągu do Krakowa. Lata 20-te.
Z prawej strony list wysłany do Mamy Autorki w późniejszych latach.

Rodzice co roku rodzice jeździli w  okresie urlopu na żniwa. Pierwszy raz Rodzice zabrali mnie ze sobą jak miałam może 3 lata. Ostatni raz Wolę Strzelecką odwiedziłam sama z Ojcem w 1935 roku. Mama została w domu, z najmłodszą siostrą  Dorotą, która miała wówczas zaledwie 3 miesiące.
Jechało się przez Kraków, z przesiadką we Lwowie, gdzie zatrzymywaliśmy się na jeden dzień u Wujostwa Hanuszkiewiczów. Ze Lwowa jechaliśmy do Krzemieńca. Tutaj czekała nas furmanka i parobek. Rodzice jeszcze robili zakupy, a ja się przyglądałam Górze Bony.
O naszym pobycie we Lwowie u Hanuszkiewiczów można przeczytać TUTAJ 
Pamiętam, że pewnego razu poprosiłam Mamę, abyśmy wyszły na Górę. Ale niestety doszłyśmy tylko do połowy i Mama mówi „popatrz stąd widać cały Krzemieniec, ale ja już nie mam siły iść dalej – wracamy – tak się skończyła wycieczka na Górę Bony”.
Furmanka - nasz środek transportu na Woli Strzeleckiej.
Siadałyśmy z bagażami na furmankę, a Tata brał zaraz lejce i powoził. Ale to była taka kawalerska fantazja – trzaskał batem – z pod kopyt końskich iskry leciały, bo to była bita droga. Mama trzymała mnie mocna i tylko mówiła „On nas przecież w końcu na jakimś zakręcie wywali”. Podróż furmanką przez Wiśniowiec  trwała kilka godzin.
Nasz dom był malutki taka chatka, zamieszkały tylko podczas naszych wizyt we wsi.
Wola Strzelecka. Rodzice w gospodarstwie.

Nie było prądu, wieczorem siedzieliśmy przy lampie naftowej, a w piecu kuchennym stale żarzył się ogień, na piecu stał taki duży kamienny garnek z wodą, aby zawsze można się umyć. Wodę przynosił rano parobek, Ojciec wpadał za dnia w czasie żniw aby się umyć.  Studnia była koło domu – mnie nie wolno było się do niej zbliżać.
Wola Strzelecka mieściła się głównie na polach ornych, a las był daleko za horyzontem.  Brak drzew pewnego dnia miał katastrofalne skutki – przez wieś przeszła burza i piorun zabił pasące się na łące konie.
Martwe zwierzęta zabite przez piorun. Wola Strzelecka.
Mama raz w tygodniu jeździła  - prawdopodobnie do Wiśniowca na zakupy, sama powoziła furmanką zaprzężoną w białego siwka. Pewnego razu powiedziała – „Basiu jedziemy zwiedzić Wiśniowiec”. Tatuś zawołał wtedy „A nie zapomnijcie parasoli!” – pogoda była piękna „Na co nam parasole?” myślałyśmy. Sprawa się wyjaśniła jak przyjechałyśmy przed pałac Wiśniowieckich. Do pałacu prowadziła długa aleja miedzy dużymi starymi grabami. Na tych drzewach mieszkały stada wron
i paskudziły i trzeba było otworzyć parasole aby nic nie kapało na głowę. Sam pałac był zamknięty, ale obeszłyśmy przepiękny park i szklarnie z różnym kwieciem i roślinami.
Wiśniowiec i Góra Bony.

Rodzice często wieczorami po pracy spotykali się z przyjaciółmi, były śpiewy, dużo śmiechu,
ja z rówieśnikami bawiłam się w chowanego. Znajomymi Rodziców byli  Państwo Sawiccy i Jan Urbaniec – oboje inwalidzi. Ponieważ mieszkali na Woli na stałe, wybudowali sobie piękne domy
i budynki gospodarcze. Czasem zdarzało się, że Tatuś „zabłądził” do Jaśka Urbańca i „degustowali” jego nalewki. Chodziłyśmy wtedy razem z Mamą i razem z ojcem wracaliśmy  do domu. 
Karkołomne Ojca powroty z degustacji.
 
Przyjaciele i sąsiedzi Rodziców na Woli Strzeleckiej.
Pewnego razu pod sam wieczór, Mama mi mówi: Tatuś na pewno „zabłądził” do Jaśka Urbańca  „idź, drogę znasz i przyprowadź Go”. Szłam polną drogą, między polami „chreczki” (to kasza gryczana), słońce już zaszło, był zmrok, a koniki polne pięknie grały. Jak skończyła się chreczka była plantacja tytoniu. Rośliny były porozwieszane na tyczkach  i tworzyły takie śmieszne postacie.
Te zapachy i ta muzyka tworzyły niezwykłą atmosferę – ale ja się nic nie bałam chociaż droga była długa (szło się przeszło godzinę). Podczas drogi powrotnej Tatuś podśpiewywał stare piosenki i tak dotarliśmy do domu. Tej przygody nie zapomniałam nigdy.
Któregoś roku (chyba około 1930) po przyjeździe na Wolę Strzelecką zastaliśmy zrujnowaną naszą stodołę. Okazało się, że w czerwcu przez nasz gospodarstwo przeszedł huragan, który zniszczył zabudowania (i naszą stodołę). Ojciec od razu podjął decyzję o odbudowie zwalonej stodoły.
Odbudowa zniszczonej przez huragan stodoły. Wola Strzelecka.
 
Rewers jednego ze zdjęć: "Jedna ze zniszczonych stodół przez huragan, który w dniu 23 czerwca przeszedł przez osadę wojskową Wola Strzelecka na Wołyniu, należała do osadnika wojskowego Ohlego Alfreda.
Fotografował osadnik Jan Urbaniec."
Gdy wybuchła wojna – ojciec gdzieś się zapodział i dopiero po roku wrócił do Krakowa
i zamieszkał u swojego brata Mariana. Ja z Mamą i siostrami mieszkałyśmy w naszym domu, gdy
w kwietniu 1941 roku dostaliśmy zawiadomienie, że będą nas wysiedlać. Ponieważ byłyśmy niepełnoletnie, Mamie udało się załatwić, że możemy wyjechać do Generalnej Guberni.
Po wojnie rodzice się rozeszli, ja z siostrami i Mamą wróciłyśmy do naszego domu w Białej Krakowskiej (późniejsze Bielsko-Biała), a Ojciec z nową rodziną zamieszkał najpierw w Skoczowie – tutaj dostał w zamian za utracony Wołyń gospodarstwo po tamtejszym Volksdeutschu. Nie długo się nim cieszył, bo były właściciel się zrehabilitował i w końcu Ojciec zamieszkał w Krakowie. Gdy weszła ustawa o możliwości uzyskania zadośćuczynienia za pozostawione ziemie na Wschodzie Ojciec starał się o rekompensatę – dostał gospodarstwo w Skoczowie, ale jak już pisałam stracił je. Proponowano mu, poniemieckie gospodarstwo na ziemiach odzyskanych, potem na Rzeszowszczyźnie ale na żadne się nie zgadzał (był przecież kaleką) - chciał koniecznie kamienicę w Krakowie.
Tak przebierał, tak przebierał, w końcu powiedział, że nic nie chce od komunistów –
a tymczasem, aż ustawa była ważna 10 lat – termin minął i po Wołyniu zostały tylko wspomnienia.
Wola Strzelecka - odbudowa stodoły.

Mama Autorki we wnętrzu domu. Wola Strzelecka.