sobota, 18 stycznia 2020

O lesie, górach i harcerstwie


  O lesie, górach i harcerstwie



Można stawiać opór najazdowy armii ale nie inwazji myśli moja. Zastanawiam się ciągle co opisać pierwsze, bo z jednej strony tak mi się one kłębią w głowie, a z drugiej wszystkie mam już przygotowane.

Ktoś mi się zapytał kilka miesięcy temu od kiedy zaczął mi się taki ciąg do lasu i w świat. Do tego wnuczka moja zaczęła  także sugerować, abym w końcu opisała moje wycieczki i podróże. Tak więc zastanawiałam się od kiedy  zaczął mnie interesować las i podróżowanie.  
Było to bardzo, bardzo dawno jeszcze gdy byłam w wieku przedszkolnym. Kiedy z rodziną wyjeżdżaliśmy na letnisko do Szczyrku odwiedzał nas w sobotę albo w niedzielę
Lato w Szczyrku
Dziadziuś Leon
i prosiłam go żeby poszedł ze mną na grzyby bo wszyscy chodzili, a mnie nie chcieli do lasu brać. Dziadziwziął mnie za rękę
i powiedział, żeby nie czekali na nas z obiadem  i zaprowadził mnie do lasu. Z tego co pamiętam to znalazłam pod małym iglakiem maleńkiego grzyba – prawdziwka. To było wielkie halo’. Potem Dziadziu jeszcze pokazywał mi różne rośliny i drzewa mówił jak się nazywają i na jakie dolegliwościokreślone zioła, tylko tego już dziś niestety nie pamiętam w szczegółach. Chciałam potem koniecznie iść do lasu jak Dziadzio pojechał, ale nikt ze mną nie chciał  iść i powiedzieli mi, że jestem za mała  (poczekajcie ja sobie jeszcze poradzę...)
Zaczęło się wszystko od tego jak już mieszkając w nowym domu,  dostałam na mikołajki narty. Ale nie chciał ze mną nikt jechać tylko dreptał na Złotych Łanach z górki na pazurki aż zaczęłam rozmawiać z moją Babunią Ohlową o tej sprawie. Przyjeżdżał do nas na wakacje mój brat cioteczny Leszek Łukoś mieszkał u  moich Dziadków,  ale w ciągu dnia bywał u nas na ulicy Mickiewicza (tak się dawniej nazywała nasza ulica),  ponieważ latem był u nas ogród pełen owoców, a zimą  szło się na narty za płotem.  
Zwardoń 1936 rok. Leszek z Basią (autorka) i Ireną.
W końcu Babunia oddelegowała swoją służącą Irenę i zapakowała nas w pociągu do Zwardonia pod jej czujnym okiem. Jeździliśmy na tamtejszych stokach dla dzieci, byliśmy bardzo dumni  kiedy wzięła nas do na obiad do schroniska gdzie byli sami dorośli i tylko my takich  smarkaczy dwoje... Pamiętam tamtą wycieczkę, bo chodziłam po lesie z nosem do góry i wąchałam te drzewa tak mi się to spodobało i zastanawiałam się czy kiedyś tu wrócę i będzie mi tak dobrze jak dziś

W latach 1941 1945 byliśmy na wysiedleniu w Krakowie. Wędrowałam wtedy z całym zastępem harcerstwa podziemnego i z profesorem Kazimierzem Sosnowskimn znanym turystą. Po powrocie do Białej Krakowskiej i naszego domu w 1945 roku moja przyjaciółka Basia także zaciągnęła mnie do komendy hufca harcerskiego już we wrześniu 1945.
Klimczok 1947 rok, dziewczyny z harcerstwa 'Barwny rój" od lewej: Janka Kościelna, Baśka Ohli (autorka), Maryla Chrobakówna, Fajcia Kulkowa, Marysia Gruszka, Baśka Jachnianka, Helena Lasek
Zaczęło się od chodzenia pieszo przez Dębowiec i Szyndzielnię i na  Klimczok.  Jesienią kiedy żółte liście spadały i jodły gubiły szpilki bardzo był dla mnie ulubiony odcinek ścieżką w lesie między Szyndzielnią a schroniskiem KIementynówka.  
Klimczok 1946 rok,  harcerska rodzina,
w tle schronisko Klementynówka
Tutaj była baza naszych kolegów,  przyjaciół harcerzy Hufca męskiego i żeńskiego.  Szło się po pracy w sobotę (wówczas jeszcze nie było wolnej soboty)  szybko na Szyndzielnię  i   Klimczok, aby zdążyć przed zmrokiem, wieczorem odbywały się w sali na Klementynówce  wieczornice z tańcami i śpiewem  do północy tylko, oraz BEZ alkoholu.

O harcerstwie chciałabym napisać osobno w innym tekście, o wspomnieniach z  okresu przedwojennego wojennego i powojenne. Pytanie tylko takie mnie naszło, co może dać harcerstwo czy w ogóle coś dobrego? Czy rodzice mają zapisywać dzieci do harcerstwa?  Wiedz, że moje  życie ukształtowało pół na pół: wychowanie z domu rodzinnego  (głównie matka) i harcerstwo, szczególnie w okresie okupacji. Harcerstwo nauczyło mnie wrażliwości, oraz innych dobrych rzeczy, o którymi trudno mi się chwalić.

Pierwszą zabawę sylwestrową spędzałam na Klimczoku, północy wyszliśmy z Klementynówki  na szczyt Klimczok i po odśpiewaniu hymnu harcerskiego pod gołym niebem złożyliśmy sobie życzenia, a potem poszliśmy na Trzy Kopce. Tam była piękna kosodrzewina.  Do dzisiaj czuję zapach tych iglaków, na nich stawialiśmy dużą świeczkę dla wszystkich i każdy małą ze swoim życzeniem, piękna była zima śnieg po kolana powiedziałam sobie wtedy, że to jest początek mojego szukania Złotego Runa w lesie. 
Dziewczyny z harcerstwa
Potem nastąpiły piękne wycieczki szlakami od Skrzycznego do Baraniej Góry i do Wisły i dalej i dalej. Pojechaliśmy
w następną zimę do Jeleśni a stamtąd pieszo z nartami po kolana w śniegu szliśmy na Pilsko była zima, przełom roku 1947 na 1948r. Buty narciarskie były wtedy już takie duże
i ciężkie, nosiło się w plecaku, a narty na ramieniu. Był już zmrok i na pół ciemno a myśmy wspinali się na Pilsko
w śniegu po kolana. Próbowałam iść za dużym kolegą aby stawiać nogi w jego ślady, bo dla mnie wyjście po takim śniegu sprawiło, że po paru krokach byłam mokra jak kura, tylko że nie zwróciłam uwagi że ten kolega był bardzo wysoki i kroki były duże, a ja ledwo sięgałam jego śladów, do dziury po kolana, a  plecach ciąży mi plecak. Gdyby nie towarzystwo i chęć uczestniczenia w imprezie była bym chętnie zawróciła. Impreza była zorganizowana przez nowo utworzony Związek Harcerstwa Polskiego pod kierownictwem Adama Opyrchła i przyszłego mojego szwagra Kazimierza Opyrchała.
Kazimierz Opyrchał
Adam kierował z wycieczką, był to pierwszy powojenny szlak zima 1948” tak się nazywał. Było nas 14 osób, kilku harcerzy, dorośli ludzie, przedwojenni turyści między – innymi mój stryj Marian, brat mojego ojca który był turystą, jeszcze przedwojennym.   Rajd zaczynał się  na Pilsku, tak  to  wędrowaliśmy przez 4 dni przez halę Lipowską, a kończył się w Zwardoniu. Adam Opyrchał był organizatorem noclegów na Wielkiej Raczy i potem w Zwardoniu oraz na Baraniej Górze gdzie organizował także wyżywienie, natomiast Kazek o był od wytyczenia trasy i kierunków. Chodził bardzo szybko i dzielnie, był młody i wysportowany. Szczególnie pamiętam trasę ze Zwardonia na Baranią Górę, walił tak szybko aby zdążyć przed zmrokiem do schroniska w swojej ulubionej czerwonej czapce, którą kiedyś przywiózł  z Czechosłowacji. Taka  narciarska z daszkiem, zawsze
w niej chodził po górach i tym razem też, a ze względu na narzucone szybkie tempo marszu wołali za nim:  „Zatrzymajcie tego czerwonego diabła,  bo my już nie nadążam za nim chodzić! Przecież to jest już czwarty dzień wędrówki!” Po zakończeniu wyprawy i odśpiewaniu harcerskich piosenek na Baraniej Górze rano pojechaliśmy pociągiem z Wisły do Bielska. Takie były początki mojej wędrówek zimowych po Beskidzie żywieckim. 
Na plecach ciążył  mi zawsze plecak z butami,
a resztę jakoś się upchało.  
W drodze do Zwardonia, lata 1965-1967,
z prawej autorka. Na schodach pociągu od prawej: Piotr Gotkowski,
Jaś Opyrchał, Krysia Gotkowska i Romek Gotkowski

Związek Harcerstwa Polskiego (jeszcze przedwojennego) w grudniu 1948 podczas referendum trzy razy tak” bardzo się zmienił. Po referendum już było wszystko po komunistycznemu. Nazwa się zmieniła, krzyż się zmienił,  z czasem zmodyfikowano go, a starzy harcerze rozeszli się w świat. Spotykaliśmy się czasem już jako dorośli przyjaciele na prywatnym polu na wycieczce w lecie i w zimie. Jak wszyscy siedzieli w namiocie to ja często podskakiwałam do lasu i wąchałam iglaki . Pozostał we mnie ten ciąg w góry oraz  wycieczki. Potem z dziećmi jeździliśmy do Zakopanego przez 15 lat w Tatry na narty. Nocowaliśmy w początku Zakopanem w Domu turysty, a czasem  wynajmowaliśmy w Zakopanem pokoje kwaterach prywatnych ale za dnia to stało się albo w kolejce w Kuźnicach na Kasprowy Wierch. Ale najpierw jak tylko dzieci umiały chodzić jeździliśmy po  polanach w Straconce, Bystrej i na Dębowcu. Bardzo często później jak już dobrze dreptali, mieli może po 12 i 14 lat jeździliśmy pociągiem do Zakopanego. Ja zawsze zabieram ze sobą moje dzieci Krysię i Piotrka oraz dwójkę dzieci Jasia Gotkowskiego Romka Gotkowskiego, no a przede wszystkim siostrzeńców Krzysia i Jasia. Każdy
z rodziców chętnie mi podrzuc swoje dziadki  i w gromadce z moimi o godzinie 6:30 wsiadaliśmy na Biała Lipnik .
Pociąg do Zwardonia
Wesoło się jechało, wagony były dobrze ogrzane, a powrót też był bardzo dobry bo do ciepłego pociągu wsiadało się w Zwardoniu. W Zwardoniu były różne polany dla narciarzy, w zależności od wieku i od umiejętności czasem łatwe, czasem trudniejsze. Musiałam tylko wszystkich pilnować, no
i oczywiście schodziło się to towarzystwo na otwieranie plecaków i kanapki.  Najważniejszym programem dla nich była herbatka w schronisku gdzie oglądali różne pamiątki zgromadzone
z różnych wycieczek i lubili  przeglądać stare foldery i zapiski książce pamiątkowej w której często były ciekawe dopiski,  czasem któryś potargał  spodnie albo zerwał wiązania, a więc trzeba było mieć jakieś igły nici itp. Dla mnie najważniejszy był plecak, który miał dużo mocnych kieszonek, taki plecak kupiłam sobie w Czechosłowacji podczas pamiętnej wycieczki z Mariolą Pułko.
Zwardoń, lata 1965-1967
Tatrach wędrowaliśmy od Łomnicy aż po Rysy gdzie kupiłam sobie mały plecaczek, w którym było miejsce tylko na buty i kanapkę oraz dokumenty. Był zgrabny, malutki, ale czasem wcisnęłam też  do niego jeszcze termos z herbatą, bo gorąca herbata była najlepsza w górach. Podczas pobytu
w zimowych plenerach gazdowaliśmy  później kilka dobrych razy w schronisku w Dolinie Roztoki. Byli z nami nasi przyjaciele Polakowie Ewa, Anka i Jurek. Wielki Czwartek spędzaliśmy już
w Tatrach, aż do środy po Świętach Wielkanocnych, zawsze zaznaczyliśmy że nie jesteśmy
w Zakopanem tylko w Tatrach bo przeważnie nocowaliśmy w górach. W  pierwszy dzień Świąt przeważnie jeździliśmy  do Doliny Chochołowskiej gdzie o 12:00 była msza święta. Opalaliśmy się wtedy w górnej części doliny pod kapliczką, gdzie przed 12:00 na kilka minut rozległ się dzwonek,  który głośnym echem zawiadamiał po dolinach i górach że będzie msza święta za chwilkę, a z dolnej części polany pokrytej krokusami wspinał się ku kapliczce ksiądz by o 12:00 rozpocząć nabożeństwo. Potem siada Licheń w schronisku do herbatki.
Autorka  w Zakopanem
Pewnego razu byliśmy w drugi dzień świąt w czasie trwającego Śmigusa w schronisku gdzie trwało oblewanie każdego turysty, a przede wszystkim koncert dawali młodzi studenci, którzy koniecznie chcieli  kelnerki i kucharki wykąpać w stawie koło schroniska. Ale najpierw był śmigus-dyngus przy bufecie i w sali jadalnej wiadrami polewano kelnerki i kucharki, młode Góralki na które woda lala się po schodach z góry na parter. Aż w końcu jedna z kelnerek machnęła ręką i mówi a niech tak będzie, jo sie pośwince’ i skoczyła sama do stawu i oczywiście chlapanie i zabawa na cztery ręce.
Autorka
Innym razem w drugi dzień świąt  poszliśmy do Pięciu Stawów przez Dolinę Roztoki. Dzieci zostały w domu, bo w końcu do Doliny Roztoki było ostre podejście takie 200,  300m.  Wejście w zimie było bardzo trudne, śnieg był bardzo zmrożony, głęboki po kolana i właściwie wstępowało się jak po schodach z nartami i ciężkim plecakiem.
Piotr Gotkowski (z prawej) przed schroniskiem
Schronisko w Pięciu Stawach gazdowała wtedy Krzeptowska drugi dzień świąt zawsze w tym schronisku mieszkali studenci z Gliwic, którzy już byli tam zadowoleni, gdy my dopiero dotarliśmy. Gospodyni jak mnie zobaczyła to się odezwała: O Jezu! a cóż to za plecak wielgachny, co pani tam mo?!”
W południe w Pięciu Stawach odbywały zawody: trzeba było wydrapać się na Przełęcz Szpiglasową
i stamtąd zgrabnie zjechać do górnego stawu w Pięciu Stawach. Zwycięzca otrzymywał ogromny tort cały wikt i opierunek na cały tydzień pobytu, a uczestnicy i goście do posiłków w schronisku otrzymywali kawałek ciasta i herbaty do woli. Gaździna Krzeptowska jakoś mnie zapamiętała,
i kiedy na przyszły rok przyszliśmy do Pięciu Stawów jak mnie zobaczyła to się odezwała Ojej a ta pani z tym wielgachne plecakiem znowu to jest!”  No i tak to się ze dwa razy powtórzyło.
Klimczok, 1947 rok
Dorośli zjeżdżali przeważnie przez Dolinę Roztoki do schroniska ale pozostałe dni pławiliśmy się
w dużym słońcu i śniegu polanie na Opalonym koło schroniska w Pięciu Stawach.  Nad nimi górował Mnich a pod nami było Morskie Oko. Tam się
szlifowało styl jazdy. Zjazdy na Opalonym kończyły się o 16:00 z obiadem w Morskim Oku.

Posiłki przygotowywało się na następny dzień
w schronisku, wyżywienie mieliśmy
w pudełkach blaszanych, które wystawialiśmy na noc na parapet aby były w chłodzie pomimo tego,  że kierownik schroniska ostrzegł nas że wiewiórki skaczą po parapetach i zrzucają wystawione jedzenie. Wystawiliśmy nasze jedzenie licząc, że skoro mieszkamy na najwyższym poziomie jakoś nam to ujdzie,  niestety.... rano okazało się że nasze pudełka blaszane leżały sobie pod oknami na dole.  No cóż wypadało im tylko życzyć smacznego, a myśmy musieli się obejść smakiem i tym co można było wtedy dostać schronisku. A było tego niewiele... Z ciepłych dań był tylko barszcz, fasolka po bretońsku, herbata, kawa. Resztę trzeba było mieć we własnym zakresie.

Wracam jeszcze do początku wycieczki, mianowicie jechało się z Biała Lipnik do Żywca, gdzie trzeba było przesiadać do Suchej Beskidzkiej, a w Suchej po raz kolejny trzeba było znowu przesiadać się do pociągu na trasie  Kraków – Zakopane. Nie było łatwo ponieważ w tym czasie do Zakopanego z Krakowa jechało pełno turystów w Tatry. Nas była spora gromadka trzeba było upchać narty, plecaki no i nas samych,  często wchodziło się przez okna a na pewno wstawiało się sprzęt
i plecaki także przez okno.
Najzabawniej było z Mirkiem Jaśki i Adama ponieważ on był taki ciamajda a chciał wejść przez okno, więc matka go wpychała, a on tylko wisiał, chłopcy się z niego śmiali bo nie  mógł się wygramolić do tego okna. W końcu Piotrek z Krzyśkiem go podnosili żeby jakoś go wrzucić oknem do wagonu. Było wiele śmiechów mieliśmy ubaw po pachy, a jego matka Jaśka denerwowała się najbardziej wołała tylko Miruś Miruś..
 
Autorka w Tatrach
Pewnego roku wymyśliłam aby pojechać w Karkonosze, wyszukałam przewodniku szczyty
i Schronisko pod Łabskim Szczytem, a było to podczas jednej z największych zim, śniegu nasypało ogromnie. 
Klimczok, 1947 rok
Przyjechaliśmy do Jeleniej Góry, a stamtąd autobusem do Szklarskiej Poręby następnie trzeba było się przeprawić szczytami pod Łabski Szczyt  do schroniska gdzie mieliśmy zapewniony nocleg.  Jedzenie jak zwykle mieliśmy w plecaku, korzystaliśmy tylko
z ciepłej wody no i podgrzać można było to co przywieźliśmy. Droga wiła się szczytami do schroniska i była bardzo trudna: śnieg sypał bez przerwy.  Pobyt ten dał nam się dobrze we znaki, bo trzeba było samemu palić w piecu a nawet. Śniegu było tak dużo że prosto z bramy wyjściowej zjeżdżało się na polanę na nartach. Byliśmy nawet świadkami kłopotów kierownictwa schroniska, mianowicie brakło chleba na pasze dla koni. Aż w końcu ktoś interweniował, ale konie były biedne
i jak nie było paszy to materace konie zjadły, ale  jeden niestety padł... Następnego dnia dzień  zrzucił helikopterem chleb i siano.
W rezultacie pobyt był trudny ciężki ale bardzo fajny zapamiętaliśmy go miło.


 Nosowska "O lesie" źródło: You Tube https://youtu.be/iH0NMGbAoTM

 PS. Na koniec moje 'trzy grosze' Katarzyna Nosowska i utwór "O lesie", gdy zaczęłam czytać ten teks od razu sobie o nim pomyślałam. Niech będzie pomostem pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. "porzuć miasto i chodź..."